Dzieckiem będąc nie byłem fanem „Czterech
pancernych”, również nie specjalnie kręciły mnie filmy wojenne z Clintem
Eastwoodem i Tellym Savalasem. Sytuacja zmieniła się kiedy pod strzechy
trafił „szarak” a później inne konsole. Łykałem wtedy wszystko od Medal
of Honor po Call of Duty i nadrobiłem zaległości w oldskoolowym kinie
wojennym. Apogeum zachwytu przyszło wraz z pojawieniem się Company of
Heroes, które to przeszedłem kilkanaście razy w różnych konfiguracjach –
od easy po hard (samymi piechurami, na kodach, w określonym czasie
itp.), sam stawiałem sobie wyzwania nie do przeskoczenia.

Do
jednego nadal nie mogę się przekonać – do infantylnych, wiecznie
uśmiechniętych bohaterów „Czterech pancernych” i do ich wesołego psiaka.
Ta wersja wojny po prostu mi się nie podobała stylistycznie.
Ale
kiedy zobaczyłem zapowiedzi Furii moje modły w końcu zostały
wysłuchane. Modły o epicką opowieść o czołgistach w samym środku zadymy.
Z trailerów mylnie można wywnioskować, że mamy do czynienia z filmem
pokroju „Pojedynek na szosie” gdzie „duży” ściga „małego”. Niestety nie.
Od razu przypomina mi się wałek z grą „The X-files” gdzie developerzy
wprowadzili graczy w błąd sugerując im poprzez okładkę i opis gry, że
będziemy grać Mudlerem i Scully. Tutaj jest podobnie.
Producenci
chwalą się, że wypożyczyli jedyny działający czołg na świecie z muzeum.
Pokazują trailery z tajgerem. Nie tędy droga film jest zupełnie o czym
innym a tajger to tylko chwyt marketingowy, których w poprzednim roku
mieliśmy aż nadto w grach video.
Do
naszej dzielnej załogi zostaje przydzielony żółtodziób, pisarz nie
mający pojęcia o wojnie jako takiej. Szybko musi się nauczyć zasady
„albo ty go zabijesz albo on ciebie”. Tej zasady zostaje szybko nauczony
siłą przez dowódcę czołgu Brada „mam zły dzień” Pitta. Otóż nasz
niezłomny dowódca jak sam się chwalił „Zabijał Niemców od Afryki aż po
Belgię” i jest już tym wyraźnie zmęczony co ukrywa pod pokerfejsem a gdy
nikt nie patrzy resztkami sił powstrzymuje się od płaczu i załamania
nerwowego. Ale wojna to nie czas na refleksje tu liczy się refleks i
szybkie działanie.
Nasza dzielna załoga
musi dotrzeć do Berlina i cała historia skupia się na tym queście. Nie
jest jednak łatwo.Kompani to również panowie o nadszarpniętej psychice i
aby rozładować napięcie piją i korzystają z usług chętnych Niemek.
A
młody jak to młody szybko musi się dostosować. Podczas, że tak powiem
wędrówki obserwujemy przemianę naszego bohatera. Wydarzenia jakie będą
miały miejsce podczas ich podróży znacząco wpłyną na żółtodzioba
pozostawiając resztę bohaterów nie wzruszonych, bo za dużo widzieli.
Film
to 150 minut czystej akcji z przerywnikami na bardzo ciężki oddech bo
puki nasi bohaterowie nie wyjdą z czołgu to wszystko jest ok. Pierwsze
półtorej godziny to mistrzowski realistyczny obraz wojny, trup ściele
się gęsto po obu stronach konfliktu a sceny batalistyczne przywodzą na
myśl najlepsze akcje z Medal of Honor czy Company of Heroes. Ale
wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Sądzę, że scenarzysta nie
miał pomysłu na finał i zrobił go tak jak zrobił. Kto męczył się z 12
misją w CoH ten wie o co chodzi.

W
każdym razie, film jest dwojaki z jednej strony świetnie zrealizowany
trzymający za gardło a z drugiej strony przesiąknięty kliszami (syndrom
wiem co się zaraz stanie jest tu wszechobecny), patosem, bohaterstwem
narodu amerykańskiego i przewidywalnym finałem aż do bólu. I to właśnie
boli najbardziej bo film idąc ku końcowi rozmiękcza swoją twardą formę i
staje się kolejnym dobrym filmem z nijaką końcówką. Film w ten sposób
zniknie gdzieś w odmętach historii jako obraz na 7/10 gdzieś pomiędzy
„Szyframi Wojny” a „Szeregowcem Rayanem”. Bo nie jest on aż tak zły i aż
tak dobry, więc trzeba go umieścić gdzieś pomiędzy.
Bardzo ale to bardzo pasuje do tego filmu określenie "Amerykańska wersja II wojny światowej".
Moja ocena mocne 7/10
Pozdrawiam i do przeczytania.
Komentarze
Prześlij komentarz